Stała na brzegu obserwując zszarzałe od zbliżającej się nocy ogromne fale. Ich mrok potęgowały maźnięcia groźnych, ciężkich chmur na niebie. Fale wypełzały zza horyzontu jak rozbudzone bestie gotowe na nocny żer. Zbliżały się do niej rosnąc w siłę i przewalając się nonszalancko po powierzchni Oceanu. Coraz bliżej, coraz mocniej, coraz groźniej. A ona stała na brzegu, zafascynowana ich naturą i ogromem. I czekała aż zbliżą się do niej. Chciała zostać wessana w ten żywioł, zniknąć w kotłowaninie piany i ciemnej słonej toni. Była gotowa na konfrontację z czymś tak potężnym. Zatracić się w tym i zniknąć. Czuła ogrom fal, słyszała ich huk rozprzestrzeniający się po plaży, na której oprócz niej nie było nikogo.
Skały brzegu ciemniały z każdą minutą. Zamykała oczy czując w wyobraźni jak spienione bałwany wślizgują się jej za ubranie i splątują nogi. Tak bardzo chciała się zatracić i umrzeć w atramentowej głębi. Ale fale docierały do niej płaskie, ciche, liżące zmarznięte palce. Cofały się ze wstydem sycząc na pożegnanie: jeszcze tu wrócimy.